Przeskocz do treści

„Rzygam Euro”

Jak to zwykle bywa, dane wydarzenie ma zarówno swoich zwolenników, jak i przeciwników. Zrozumiałe, że nie każdemu musi podobać się to samo. Oczywiście podobną sytuację mamy z Euro. Jednakże, w tym przypadku trochę przeciwników nie rozumiem…

Wpierw muszę zaznaczyć – wiem, że przeciwnicy stanowią mały procent. Ale i tak sądzę, że w pewnym stopniu przybrało to formę „mini mody”. Jednostka lubi się wyróżniać, lubi pokazać, że idzie pod prąd, to normalne. A że taka osoba nie może się pochwalić oryginalnymi i błyskotliwymi poglądami, zaczyna hejcić rzeczy mniej złożone. Coś takiego występuje w bluzganiu na Euro. W dużej części przypadków, bo nie wszyscy bezmyślnie narzekają.

Przede wszystkim, śmieszny jest hejting dla samego hejcenia – dana osoba nie podaje żadnych racjonalnych powodów, po prostu sobie „rzyga”. No i oczywiście musi napisać o tym na facebooku, musi o tym ciągle gadać – bo przecież logiczne, że jak coś kogoś „jebie”, albo wkurza, to trzeba o tym trąbić na lewo i na prawo. Fuck logic. Ma to taki sam sens, jak ciągłe głoszenie, jak to się nie lubi i olewa, przykładowo, daną dyscyplinę sportu, gatunek sportu, muzyki, filmu, kanał telewizyjny i tak dalej, i tym podobne. Przecież tu chodzi tylko i wyłącznie o zwrócenie na siebie uwagi. Gdy coś mnie nie interesuje, albo tego nie lubię, to nie odwiedzam, na przykład, for poświęconych danemu zagadnieniu i nie piszę, gdzie owe zagadnienie mam. Jasne, że niektórych atmosfera ciągłej zabawy i „napięcia przed meczowego” może irytować, lecz plusów tego wielkiego wydarzenia jest zdecydowanie więcej, o czym później. Piłka Nożna to obecnie najpopularniejszy sport na świecie. Coś w niej musi być, prawda? Niekoniecznie trzeba ją lubić, lecz w takim wypadku należy sprawę olać. Sam widziałem kilka przypadków, gdy ktoś mówił „A tam, piłka(sport), co mnie to interesuje”, ale ostatecznie takie osoby i tak oglądały mecz, przeżywając jego przebieg. Ludzie chcą chleba i igrzysk. Taka nasza natura. Sport to moim zdaniem idealny substytut przemocy. Naprawdę lepiej by było, gdybyśmy mierzyli się z innymi państwami militarnie? Każdy z nas potrzebuje adrenaliny, potrzebuje poczuć się częścią społeczności. Swoją drogą Euro świetnie pokazuje mentalność Polaków, na co dzień skaczemy sobie do gardeł, jednak w takich chwilach doskonała większość rodaków woli wspólnie się bawić, radować, czy przeżywać ewentualną porażkę. Albo zupełnie inny wątek, trucie o tym, jak piknikową atmosferę mają mistrzostwa. A co, skorumpowane rozgrywki ligowe, napie*dalanie się pałami po meczach, głoszenie swoich poglądów politycznych na stadionach – czy to naprawdę jest prawdziwa magia sportu? Forma Mistrzostw Europy jest bardzo masowa, więc czemuż narzekać na „niedzielnych kibiców”, komu oni tak naprawdę przeszkadzają? Nikomu nie odbieram własnego zdania, ale litości… Zobaczcie tych ludzi – czyż nie jest to piękne?

Opisany w tym fragmencie tekstu sposób hejtu jest chyba najbardziej rozpowszechniony w przypadku Euro 2012.

Lecz, na szczęście, pojawiają się również w miarę rzeczowe komentarze, w których ktoś próbuje w ułożony sposób wyjaśnić, dlaczego Euro jest złe. Częstym argumentem bywa narzekanie, że kupa pieniędzy poszła na budowę, między innymi stadionów, a „co z domami dziecka”? Trudno się bezpośrednio z takim czymś nie zgodzić. Lecz pamiętajmy, że przyniesie to dziesiątki innych korzyści. Przede wszystkim turystyka, ponad osiemdziesiąt procent kibiców zamierza wrócić jeszcze do Polski, ponad dziewięćdziesiąt zamierza polecić nasz kraj swoim znajomym. Wrócą tu, i zostawią swoje pieniądze. Jeśli ktoś myśli, że „głównie linie lotnicze na tym skorzystają”(a słyszałem taką argumentację…), to nie rozumie fundamentalnych zasad ekonomi(w ogóle za dużo nie rozumie) i nie zamierzam z taką osobą dyskutować. Do tego dochodzi pozytywna opinia ludzi z zagranicy o naszym kraju, wiąże się to z poprzednim zdaniem, ale jest też czymś więcej. Przyjemnie posłuchać zdania osób, które widzą świat z zupełnie innej perspektywy(przykład). Tych nieprzychylnych już mniej, ale też są ważne. Nie powinno się budować kraju, patrząc jak inni nas widzą, jednak gdy pewna niemiecka gazeta pisze(wybaczcie, ale nie mogę znaleźć źródła), wolno cytując – „W Polsce nastąpiły niesamowite zmiany. Jest gotowa pokazać się światu. Znowu jest ważna”. Taka opinia ma ogromne znaczenie na arenie międzynarodowej, czego chyba nie trzeba tłumaczyć.  Jesteśmy gotowi, bez skrępowania przyjąć ogromną ilość gości, by Ci mogli potem powrócić do siebie i głosić, że w Polsce nie ma niedźwiedzi polarnych, że nie jesteśmy krajem trzeciego świata, że rasizm nie jest tu bardziej widoczny, niż chociażby w Anglii, wreszcie – że to gościnny naród i piękny kraj. Prawda, goście widzą nasze państwo z tej lepszej strony, nie zobaczą raczej codziennych problemów: z bezrobociem, z korupcją, z tożsamością narodową, ale z tym musimy radzić sobie sami.

Zdaję sobie sprawę, że nie każdy musi się ze mną zgadzać, lecz nie zmienię mojego stanowiska. Jeśli ktoś jest już naprawdę nieuleczalnie chory na hejcenie Euro, lub nienawidzi piłki, powinien zwyczajnie zamilknąć. W tym momencie aż mi szkoda, że mistrzostwa się skończą, będzie mi brakowało tego charakterystycznego, niepowtarzalnego klimatu, tych emocji, tego czekania na kolejny mecz. Kibicowanie to bardzo lekka forma patriotyzmu, chociaż na tyle każdy z nas powinien się zdobyć. Zamiast narzekać, warto wczuć się w atmosferę, najnormalniej w świecie spróbować dać się ponieść fali.

Gdyż nie zawsze to, co powszechne, musi być złe.

Blogowy wieczór filmowy – “Army of Darkness”

Army of Darkness

„Evil Dead” jest legendarną w świecie horroru serią filmów, początkującego wówczas reżysera, Sama Raimi. Pierwsza część opowiadała losy grupy młodych ludzi, którzy uwolnili pierwotne zło i mierzyli się z nim w pewnej zapomnianej przez Boga chatynce. Ujrzała światło dzienne na początku lat osiemdziesiątych. Niski budżet(około 30 tysięcy dolarów) nie przeszkodził stworzyć czegoś, co w pewnych kręgach zostało uznane za klasykę. Mimo wszystko wyraźnie widać, że Sam nie miał do końca jasnej wizji swoje dzieła. Oglądając, nie wiedziałem co myśleć – czy miał to być horror, czarna komedia, a może prosty film gore? Taki dysonans sprawił, że uważam pierwszą reinkarnację „Martwego Zła” za pewną przystawkę przed głównym daniem. Postacie są płytkie, główny bohater nijaki, jedyną “atrakcją” są latające dookoła kończyny, ale niestety, to dla mnie za mało, by uznać film za udany. „Dwójeczka” pod względem gatunku była już bardziej zdecydowana. Opowiada identyczną historię(jest niejako remakiem) Mamy tu do czynienia z czarną komedią, oczywiście wszystko to również w krwistym sosie, z pływającymi tu i ówdzie flaczkami. Bohater w końcu był charakterystyczny, a “Martwe Zło” stało się powszechnie rozpoznawalne. W 1992 nadeszła trzecia i ostatnia część – „Armia Ciemności”, moim zdaniem magnus opus reżysera. I właśnie o niej dzisiaj przeczytacie.

Na początku jedno zastrzeżenie – warto obejrzeć serię od początku. Trzeba tylko pamiętać, że “jedynka” zupełnie nie pokazuje czym miało być dzieło Sama, ale można się z nią zapoznać, gdyż ciekawie jest obserwować, jak diametralnie kolejne odsłony się różnią. Drugą część mogę już spokojnie polecić. Nie dość, że reprezentuje zupełnie inny poziom niż poprzednik, to dodatkowo – jest połączona fabularnie z “Armią Ciemności”. Coś rzadko spotykanego – kolejne „odcinki” były zdecydowanie coraz lepsze.

Każdą część łączy główna postać Asha(w tej roli niezastąpiony Bruce Campbell), w drugiej zostaje wciągnięty przez portal do… średniowiecza. I tu zaczyna się “Armia Ciemności”. Jak się okazuje, droga powrotna do domu nie będzie łatwa. Musi odnaleźć starożytną księgę, Necronomicon. I wypowiedzieć zaklęcie. Oczywiście nie wszystko idzie po jego myśli, przypadkiem budzi armię ciemności… Fabuła nie jest ambitna i skomplikowana, i bardzo dobrze! Historia ma specyficzną atmosferę, ale najważniejszy element stanowi humor. Elementy gore ograniczono do minimum. A zaznaczam, humor cięższy, bo czarny. Niezbyt ambitny, ale często trudno się nie uśmiechać, słysząc kolejne teksty Asha. Ten z każdym kolejnym filmem stawał się coraz większym badassem. W tym osiągnął apogeum. Nie sposób nie lubić tego skurczybyka, który jest Duke Nukem i MacGyverem w jednym. Kapitalna kreacja Bruce’a sprawiła, że postać nabrała charakteru i bez wątpienia można nazwać ją kultową. Mimika twarzy, gestykulacja, intonacja, z jaką wygłasza swoje cięte teksty, słowem – geniusz. Trudno oceniać resztę obsady, ponieważ wszystko kręci się wokół Asha, reszta to tylko tło. Na pewno nie sposób na nich narzekać, bo najczęściej są tylko celem cynicznych tekstów herosa.

Wiele osób może początkowo odrzucić kicz i tandeta obrazu. Jednak tworzą one w dużej mierze ten rozpoznawalny na pierwszy rzut oka styl. Właśnie o te przerysowanie chodzi! Efekt jest zamierzony. Humor od razu się polepsza, gdy człek widzi często nieporadne, proste, klasyczne efekty specjalne, kiczowatą charakteryzację maszkar lub przerysowane sceny. Dla mnie wszystko to ma więcej klimatu i duszy, niż większość nowoczesnych efektów specjalnych razem wziętych. Podczas oglądania nie odczuwałem w żadnym stopniu zażenowania, wystarczy wiedzieć, że całość jest jednym, wielkim żartem. Ma służyć rozrywce. Na uwagę zasługują zdjęcia i montaż. Jak na dosyć wiekowe dzieło, wszystko wygląda bardzo dynamicznie i ciekawie prezentują wydarzenia. Filmy z serii „Evil Dead” charakteryzują się oryginalną niekiedy pracą kamery, nadającą jeszcze więcej unikatowego klimatu. Na uwagę zasługuje muzyka – patetyczna, bohaterska, przyjemna, mamy tu świetny efekt kontrastu. Jako że miejsce akcji osadzono w średniowieczu, sporo pracy trzeba było włożyć w scenografię(przynajmniej w porównaniu do poprzednich części), ale wyszło to dobrze. Widać, że budżet był dużo większy.

Oglądanie „Armii” wymaga pewnego specyficznego podejścia – przede wszystkim, należy sobie zdać sprawę, że wszystko w tym filmie jest „dla jaj”. To niezbyt ambitne, pozbawione głębi, ale idealnie spełniające swoją rolę jako rozrywkowe – kino. Pozostaje tylko zakupić orzeszki, piwo i zaprosić znajomych na seans z „Evil Dead”(w takim wypadku polecam od razu obejrzeć drugą i trzecią część). Gwarantuję, że dla wielu oglądających postać Asha z miejsca stanie się kultowa. Klasyka kina klasy B.

Blogowy wieczór filmowy – „Jacob’s Ladder”

Postanowiłem rozpocząć nową(a przy okazji chyba pierwszą) serię tekstów na moim blogu. Czym się zajmę? Ano kinem. Wielkim jego znawcą oraz miłośnikiem nie byłem i raczej nie będę, lecz wynika to przede wszystkim z faktu, że mało co potrafi mnie zadowolić pod względem scenariusza i klimatu. Oczywiście od czasu do czasu obejrzę coś lżejszego, jednak zwykle, jeśli już coś oglądam, chciałbym by mnie to w jakiś sposób wzbogaciło, albo chociaż zmusiło do myślenia. We wspominanym cyklu postaram się przedstawić moje ulubione dzieła kinematografii, od razu zaznaczam, dużo tego nie będzie. Ale dzięki przyjęciu formy cyklu będzie mi łatwiej zmotywować się do systematyczności, a Wam, drodzy czytelnicy – pozwoli w mniejszym, lub większym stopniu orientować się, kiedy mniej więcej tekst się pojawi, a także jaka będzie jego tematyka. A czemu właściwie chcę o tym pisać? Głównie podzielić się ze światem tym, co uważam subiektywnie za dobre. Miło by było, gdybyście w komentarzach zamieszczali podobne do opisywanych filmy, sądzę, że po przeczytaniu kilku tekstów zrozumiecie czego poszukuję. Ale dosyć nudnego wstępu, przejdźmy do pierwszego obrazu, dzisiaj na tapetę weźmiemy „Jacob’s Ladder”, po naszemu „Drabinę Jakubową”.

————————————————————————————————————

Jacob’s Ladder

Drabina jest chyba jednym z pierwszych filmów z jakim miałem styczność, który wymagał prawdziwego skupienia przy oglądaniu. Po latach go sobie odświeżyłem i muszę przyznać, że nic nie stracił na wartości – wręcz przeciwnie.

Ale o czym właściwie opowiada? Poznajemy Jakuba Singera(Tim Robbins), weterana wojny w Wietnamie. Jak można się domyślić, nie łatwo odciąć się od demonów przeszłości. Bohatera nawiedzają koszmarne sny: o wojnie, o zmarłym synu, widzi dziwne istoty… Ale to dopiero początek, bo pojawiają się również wizje, majaki, które trudno odróżnić od rzeczywistości. Sytuacja staje się coraz bardziej zakręcona, a Singer podejrzewa, że może mieć to związek z pewnym dziwnym incydentem, który zdarzył się podczas wojny. Jego świat zaczyna się rozpadać. By odzyskać spokój, musi zrozumieć co go spotkało.

Jak widać początkowe założenia fabularne nie porażają specjalnie oryginalnością, ale nie w tym rzecz. Najważniejszym elementem budującym historię jest sama jej konstrukcja i przedstawienie. Oglądając zmagania bohatera z dziwnymi zdarzeniami, gdy próbuje pojąc co właśnie go spotyka, widz  zaczyna coraz bardziej wczuwać się w jego sytuację. Całości dopełniają migawki z wojny, mamy nadzieję na zobaczenie wyjaśnienia, ale twórcy grają na nosie oglądającemu, historia bardzo powoli zmierza do kulminacyjnego momentu. Niepokój budowany jest bardzo powoli, acz konsekwentnie, podobnie jak w lepszych książkach Kinga i Lovecrafta. Gdy wreszcie, zaciskając zęby i główkując nad sensem tego wszystkiego, zaskakuje nas finał, przedstawiający wszystkie wcześniejsze wydarzenia niejako w nowym świetle. Trudno uznać dzieło Adriana Lyne’a(reżysera), za typowy horror. Co to, to nie – tutaj chodzi o ciężki, przytłaczający klimat. O wpływanie na emocje, inteligentną grę z widzem. To właśnie między innymi na tym filmie wzorowali się twórcy Silent Hilla(rzecz jasna, mam tu na myśli grę).  Nawet po tylu latach Drabina wydaje się w świeży sposób ukazywać złożoność najpotężniejszego ludzkiego organu – mózgu. Zaraz po seansie wydaje się normalnym, w miarę inteligentnie zaprojektowanym obrazem. Wiele osób z pewnością chwilę po obejrzeniu zaprzestało analizy, ale po dłuższym zastanowieniu człowiek dochodzi do wniosku, że jest w tym coś więcej. Nie zabrakło symboliki, metafor, metafizyki, co jest dla mnie ogromnym plusem. By to zrozumieć, trzeba mieć pewne zaplecze intelektualne, trzeba też spędzić trochę czasu na przemyśleniach.

Adrian Lyne znany jest przede wszystkim z „9 i 1/2 tygodnia”, zadziwiające z jaką łatwością wskoczył w zupełnie inny klimat. Miał klarowną wizję tego, co chcę osiągnąć i do diaska – doskonale mu to wyszło. Jak mogliście powyżej przeczytać, scenariusz jest świetny, ale sądzę, że w dużej mierze wynika to z zaprojektowania kolejnych scen i odpowiedniego ich ukazania. Scenografia niektórych miejsc jest KAPITALNA, klimat wręcz ocieka z kolejnych ujęć, efekt jest piorunujący. Zdjęcia i montaż są same w sobie dobre, bo jak wiadomo, bez dobrze wykonanych ciężko mówić o klimacie. Niestety pojawiło się wiele błędów montażowych. Prawda jest jednak taka, że z większości z nich zdałem sobie sprawę dopiero po przeczytaniu kilku tekstów na temat filmu w internecie. Nie można nie wspomnieć o doskonale współgrającej z widzianym obrazem muzyce – zdaje się wręcz nieodłącznym elementem doświadczenia.

Film psychologiczny wymaga świetnego aktorstwa, śpieszę jednak z wyjaśnieniem, w Drabinie Jakubowej jest ono na wysokim poziomie, przynajmniej jeśli chodzi o najważniejsze postacie. Tim Robbins jest lubianym przeze mnie aktorem i w tym właśnie filmie doskonale zdałem sobie sprawę dlaczego. Po prostu umie  grać. Świetnie zagrał Jakuba, a rola była bardzo ciężko. Równie dobrze zaprezentowała się Elizabeth Peña, wcielające się w rolę dziewczyny głównego bohatera. Realistycznie oddała zachowanie osoby, której partner zaczyna odchodzić od zmysłów. Wspomnę jeszcze o doskonałej kreacji Danny Aiello. Reszta obsady nie popisała się niczym specjalnym, ale nic dziwnego – to teatr jednej postaci. Większość bohaterów stanowi jedynie tło.

Mógłbym napisać jeszcze wiele, wspomnieć o genialnym procesie budowania namacalnej grozy, o szaleństwie, cierpieniu, ale i nadziei. Postaram się wszystko sklecić w jakieś zgrabne podsumowanie. Nie jest to film dla wszystkich, szczególnie dla ludzi, którzy podchodzą do kina z wyłączonym ośrodkiem myślenia, nie szukający w filmie niczego więcej, aniżeli prostej rozgrywki. Osoby lubiące jednak mroczną atmosferę, motyw szaleństwa, pokuty, oczyszczenia oraz piekła i nieba, poczują się jak w domu. Szaleństwo Jakuba przeraziło mnie bardziej, niż większość horrorów razem wziętych, ale nie był to strach prymitywny, a głębszy, zakorzeniony głęboko w człowieku, pierwotny strach przed nieznanym i niezrozumiałym. Sam zdecyduj, czy to coś dla Ciebie. Nie żałuję ani jednej minuty spędzonej na oglądaniu Drabiny Jakubowej, a kilka mocnych scen chyba na zawsze wryło mi się na zawsze w psychikę.

„Poglądy są jak du*a…”

 Jak to pisał Sapkowski: „…każdy jakieś ma, ale po co od razu pokazywać?”. Dziś będzie o gustach, poglądach, stereotypach i pochodnych zagadnieniach.

Właściwie każdy, normalnie funkcjonujący reprezentant naszego gatunku charakteryzuje się pewną odrębnością, indywidualnością oraz personalizmem. To kolejna cegiełka, stanowiąca o naszej unikatowości w skali znanego Wszechświata. Żadne inne zbadane stworzenie nie może się pochwalić taką różnorodnością, zarówno jeśli chodzi o samą budowę ciała, jak i przede wszystkim – jeśli chodzi o psychikę. Zwyczajnie nie dałoby się powiedzieć dużo o nas, badając jedną, przypadkową jednostkę. Dobrze pokazuje to naszą specyficzność, a nawet niezależność. Jednak jest to zarówno błogosławieństwem, ale i przekleństwem…

Najbardziej jaskrawy przykład – różnice między płciami u Homo sapiens. Niby mamy podobną budowę ciała, posługujemy się podobnym zestawem gestów, odczuwamy podobnie, mówimy w tym samym języku, a często biedny samiec, próbując zalecać się do samicy ma wrażenie, że rozmawia z istotą wymykającą się jego pojmowaniu i możliwościom poznawczym. Zaczyna się zastanawiać, z jakiej to galaktyki przyleciało owe dziwadło. I vice versa. Tu wychodzą na wierzch rozbieżności. Podobnie jest z konfliktem międzypokoleniowym(Pisałem o tym wcześniej – klik). Tu już nie chodzi o to, że starsze osoby nie nadążają za technologią. Widać często zupełnie inne podejście do życia, inne przyzwyczajenia i normy społeczne. Ale przejdźmy do meritum. Abstrahując już od oczywistych niesnasek, skupmy się na czystych różnicach światopoglądowych, niezakorzenionych w płci lub wieku.

Na pewno dziesiątki razy zdarzyło się Wam napotkać na swej drodze typowych frustratów. Osoby niepotrafiące zrozumieć, że ktoś może mieć inne zdanie na dany temat. Nawet więcej – z moich obserwacji wynika, że doskonała większość w pewnych okolicznościach, gdy nie potrafi obronić swoich racji, zamienia się w takiego osobnika. Stąd powiedzenie „O gustach się nie dyskutuje”. Jest to moim zdaniem jedna z najgłupszych, szeroko akceptowanych myśli. Przecież zwykła rozmowa o pogodzie ma w sobie znamiona dyskusji o gustach, smakach czy poglądach. Ano bo ja panie, przykładowo – uwielbiam deszcz, bo trawka ładniej rośnie i w ogóle lepiej mi się wtedy myśli. „A co pan pierdzielisz, słonko grzać musi, człek od razu lepiej funkcjonuje”. I tak dalej. Od tego nie da się uciec. Zauważcie, jak trudno zachować pełny obiektywizm. Łatwo rzucać dziennikarzowi, że jest „nieobiektywny” w tym czy w tamtym. A my jesteśmy obiektywni? Nasz język w dużej mierze opiera się na przymiotnikach. Ciężko się bez nich obyć. Oczywiście wspomniany dziennikarz powinien ciągle dążyć do minimalizacji „stronniczości” w swoich tekstach, ale nigdy nie będzie to do końca możliwe. Zresztą sama definicja obiektywizmu mówi o zrównoważeniu pierwiastka racjonalnego i emocjonalnego. Nie na zupełnym pozbyciu się tego drugiego, gdyż to zwyczajnie niemożliwe. A więc, o ile pismak powinien nieustannie  się tego uczyć, w przypadku zwykłej osoby nie jest konieczne, bo czemu zmieniać naturę człowieka? Powinniśmy umieć racjonalnie ocenić daną sytuację, jednak zawsze, ale to zawsze nasze przemyślenia będą przefiltrowane przez doświadczenia z całego naszego życia, będą cechowały się subiektywizmem. I musimy w tym momencie zrozumieć jedną rzecz – u każdego odbywa się to identycznie. Mówienia o swoich racjach, bez negowania racji drugiej strony nie jest wcale takie trudne!

Zabawne, jak żywiołowo niektórzy ludzie przeżywają rozmowy na wszelkie tematy, przy których dochodzi do wymiany poglądów. To zrozumiałe, w końcu pisałem o subiektywizmie, lecz przy tym takie osoby nie potrafią ujrzeć świata w szerszej perspektywie. Nie potrafią wyjść poza swój pogląd świata. Mówimy wtedy o „wąskich horyzontach myślowych”, czy innych „brodzikach intelektualnych”. Niestety, to powszechny problem, ale o tym później. Podzieliłbym poglądy na „twarde” i „miękkie”. Te drugie wynikają często z braku głębszych przemyśleń i doświadczenia, albo „uparciu” na dany temat, zmieniają się dosyć często(na przykład – wykonywanie jakiejś prostej pracy w ten, bądź inny sposób. Zazwyczaj jest tak, że jedna metoda w większości wypadków może być optymalna do osiągnięcia danego celu). Te pierwsze rzadziej ulegają zmianie i najczęściej wynikają(a raczej powinny wynikać) z dłuższych przemyśleń, ale również, zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że jest to po części skutkiem predyspozycji danej jednostki. Do tej grupy zaliczam między innymi: podejście do Boga, eutanazji, aborcji, tolerancji, kary śmierci oraz poglądy polityczne. Chodzi o „poważne sprawy”. Właśnie na takie tematy konwersacja bywa najbardziej żywiołowa. I tu pojawia się największy problem. Nie potrafimy znaleźć wspólnego języka. Świetnie widać to w polityce, wiadomo – demokracja, ustrój, w którym każdy ciągnie wózek w swoją stronę, a ostatecznie nikt nie jest zadowolony, osiągnięcie konsensusu jest bardzo trudne. Albo dziecinne wręcz kłótnie znanych polityków bawią, jednak nie tylko tam spotykamy się z czymś takim. Chociażby dyskusje o wierze, by była jasność przekazu – jestem osobą na swój sposób wierzącą, nie będę się szerzej teraz o tym rozpisywał, bo zajęłoby to połowę tego tekstu, ale normalnie w świecie wierzę. I muszę przyznać, że uwielbiam na takie ulotne, duchowe tematy dyskutować. Moi interlokutorzy często z miejsca zakładają sobie wiele rzeczy, tak jakby mnie znali i wiedzieli, na czym dokładnie polega moja wiara. Bardzo często zakładają też, że jestem idiotą. To zwyczajnie widać. Typowe podejście, szydercze pisanie o tym, że myślę iż Ziemia jest płaska, świat powstał w tydzień, a gdzieś na górze czeka na mnie dziadek z brodą… Tutaj działają stereotypy(które ułatwiają życie, nie zawsze są fałszywe, ale litości, poważna dyskusja nie może się opierać na głupich domysłach – wybaczcie dygresję). Wierzę, bo taki już jestem. Tak trudno to zrozumieć? Czy od razu muszę być „katolem/muslimem/żydem”? Czemu to właściwie tak tych ludzi boli? Nie jestem durniem, moja wiara nie opiera się na wyjaśnianiu wszystkich naturalnych procesów poprzez interwencję Boską czy inną moc Jedi.  Osoba, która naprawdę chce wynieść coś wartościowego z rozmowy, nie może podchodzić do drugiej, jak do idioty. Z każdej głębszej interakcji z człowiekiem(Chryste, ale to brzmi), da radę wynieść coś dobrego. Nawet w przypadku, gdy druga osoba ma zupełnie odmienne podejście. Należy mieć otwarty umysł. Przecież dobrze wiemy, że człowiek nie jest krową, zmienia poglądy(szanowny pan Palikot chyba jednak zbytnio bierze sobie ową myśl do serca). A nuż okaże się, iż nasz światopogląd może ulec lekkiej modyfikacji, zmianie na lepsze.

Wiele lat zajęło mi nauczenie się odpowiedniego prowadzenia dyskusji. Owszem, też wyśmiewałem większość poglądów, które nie były zgodne z moimi. Ale w momencie, jak zaczynałem coraz więcej i częściej intensywnie myśleć, moje poglądy uległy zmianie – nagle okazało się, że to co kiedyś wydawało mi się kretyńskie, ma sens. I o to właśnie w tym wszystkim chodzi. Wspomniana już nie raz „większość” ma do tego złe podejście. Polemika nie musi koniecznie polegać na przekonaniu kogoś do swoich poglądów. Powinna opierać się na wzajemnej wymianie doświadczeń, zdania na dany temat – a skutkować poszerzeniem, zmianą, lub spojrzeniem z innej perspektywy. W momencie, gdy mój rozmówca zaczyna się czerwienić i wykrzykiwać obelgi wiem, że wygrałem – to podstawowa zasada retoryki, wyprowadzić swojego oponenta z równowagi. Ale dla mnie takie „zwycięstwo” nie znaczy praktycznie nic. Bo cóż z tego, obserwujący rozmowę zauważą brak pewności drugiej osoby, ale ona sama poglądów nie zmieni. Ja również dumny i wzbogacony w ten sposób nie będę. Sztuką jest umieć rozmawiać. Jak to kiedyś, gdzieś przeczytałem „A w sumie to kogo obchodzi, w co kto wierzy, czy co popiera? Czy to naprawdę powód, by skakać sobie do gardeł?”. Jeśli widzę, że człowiek jest inteligentny, ogarnięty i potrafi racjonalnie wytłumaczyć swoje poglądy, czy to lewicowe, czy prawicowe – chętnie wdam się w dyskusję. Zakładanie, że ktoś jest w błędzie w momencie rozpoczęcia wymiany zdań nie jest zachowaniem godnym dojrzałego, myślącego człowieka, nieprawdaż? Krzyki i wyzwiska zostawmy do dyspozycji prymitywom, bo rozmowa znających nawzajem swoją wartość osób, nie musi być zwykłą potyczką słowną.

Kiedyś to aż miło było, jak z nas zdzierali kasę, czyli najlepsze, klasyczne dodatki do gier.

Dziś kupując za pięć dolców kolejną zbroję dla konia z rozrzewnieniem wspominamy prawdziwe, klasyczne dodatki do gier komputerowych. Pomyśleć, jak bezproblemowo gracze PeCetowi przystosowali się do nowych zasad panujących na rynku. Niegdyś narzekaliśmy, że tworzenie wielkich, pudełkowych addonów, dostępnych za połowę ceny podstawki to „wyciąganie kasy od graczy”, z perspektywy czasu jednak, chyba każdy z nas tęskni za soczystymi, posiadającymi pełną linię fabularną, masę nowych przygód i zadań dodatkami.

Niestety – tego typu rozszerzenia praktycznie wyginęły. W sumie sami po części na siebie to ściągnęliśmy, wchodząc w taki układ. Choć nie tylko – DLC rozwinęło się przede wszystkim przez rynek konsol, bo jak wiadomo – tam „doinstalowanie” czegoś z płyty na dysk twardy jest często niemożliwe, dystrybutorzy wymyślili inny sposób. A że rynek PC bardziej uzależnił się od rynku konsol, multiplatformowość to norma w przypadku produkcji AAA – i graczom komputerowym przyszło, miast dostawać drobiazgi w stylu „nowego pancerza” w paczach, płacić za nie jedyne „czypinedziesiąt!”. Lecz czy można mieć wydawcom za złe, że wykorzystują głupiego konsumenta? Kasa się liczy, a co powie garstka konserwatystów już właściwie mało kogo obchodzi. By nie było niedomówień – powstało trochę wartościowych dodatków DLC, które mogą się równać z klasycznymi dodatkami: Pirates of The Flying Fortress(Two Worlds II), czy chociażby te do Borderlands i GTA 4. Lecz ciągle większość stanowią mniejsze, nie warte(moim zdaniem) swej ceny rozszerzenia. Od czasu do czasu pojawiają się na rynku „PeCetowe” dodatki, acz stanowią już bardziej tylko ciekawostkę, niż powszechne zjawisko.

Postanowiłem zrobić listę tych najlepszych, pełnoprawnych, klasycznych dodatków. Tych, które zostawiły najlepsze wspomnienia. Kolejność nie ma specjalnego znaczenia, nie robiłem podziału na dodatki wymagające i niewymagające podstawki.

Heroes of Might & Magic III: Armageddon’s Blade oraz The Shadow of Death

Bez tego duetu wprost nie sposób sobie wyobrazić porządnego(czyli takiego powyżej pięciu godzin) posiedzenia przy Heroes of Might & Magic III. Oba dodatki dodają łącznie 13 nowych kampanii(oczywiście każda po kilka misji), około 122(!) pojedynczych scenariuszy, setki nowych artefaktów, przedmiotów i postaci, a także sporo świeżych, konkretnych rozwiązań gameplay’owych, w tym zupełnie nowy zamek, zestawy przedmiotów, możliwość zostawiania wojsk w budynkach, generator map… No sami przyznacie, czy nie takie dodatki chciałoby się widzieć? Podstawka razem z wymienionymi oferuje wręcz niebotyczne pokłady grywalności, nie wspominając o tym, że można grać praktycznie w nieskończoność. Cudo. Wyszła też seria kampanii pod wspólną nazwą Heroes Chronicles, ale nie wprowadzały właściwie nic nowego do rozgrywki. Czy ktoś o nich dzisiaj pamięta? Nie wiem, ja lecę szukać płytki z Heroesem i dodatkami!

Gothic II: Noc Kruka

Na premierę drugiego Gothica nie przyszło nam długo czekać – gra była gotowa praktycznie rok po premierze „jedynki”. Mimo tego, oferowała o wiele, wiele więcej, niż szlachetny poprzednik(choć sam klimat i fabuła chyba lepiej zagrały za pierwszym razem). Na dodatek doń czekaliśmy o wiele dłużej. O ile dobrze pamiętam, polska wersja wyszła jakieś dwa lata po światowej premierze. Wydaje mi się, że opóźnienie wynikało z zabugowania rozszerzenia, bo ten głęboko ingerował w kod podstawki, co prowadziło do wielu problemów. Polski wydawca postanowił poczekać, z perspektywy czasu sądzę, że dobrze zrobił. Noc Kruka jest dosłownie nakładką na podstawową wersję gry. Dodaje zupełnie nowy, złożony wątek, nową krainę – Jarkendar do zwiedzenia, a także multum misji pobocznych w samym Khorinis, zdecydowanie zwiększono poziom trudności. Tak doskonale wpasowuje się w grę, że stanowi on z podstawką swoistą wersję reżyserską. Oczywiście można ponarzekać na sporą liniowość rozgrywki we wspomnianej krainie, ale czy to takie ważne? Aktualnie nie wyobrażam sobie przechodzenia Gothica 2 bez tego dodatku.

Baldur’s Gate II: Tron Bhaala

BioWare wycinało zakończenia swoich gier, „before it was mainstrem” chciałoby się rzec. Ale na poważnie – Tron Bhaala kończy wielką podróż pomiotu boga wojny. I robi to z przytupem. O ile wcześniej mieliśmy do czynienia z wielką przygodą, to tutaj skala wydarzeń jest zwyczajnie EPICKA. To już nie walki z goblinami, czy innymi szalonymi magami, którzy przegięli różdżkę ociupinkę. Tu walczymy z gigantami. Do takiego stanu z pewnością przyczyniło się podbicie maksymalnego poziomu postaci do 40, dodanie nowych, potężnych zaklęć, przedmiotów i przeciwników. Sam Drizzt Do’urden schowałby się w kąt. Jest moc, rozgrywka, bardzo soczysta i przyjemna, całość doskonale i w podniosły sposób wieńczy historię. Niestety, osiągnięto ten efekt również poprzez położenie większego nacisku na walkę, scenariusz nie jest już wielowątkowy, grę przechodzi się „jednym ciągiem”. Ale nie stanowi to wielkiego problemu. „Tron” daje jakieś 40 godzin gry, a po ukończeniu jej zostaje tylko poczucie pewnej pustki – bo o to ta piękna przygoda rozłożona na trzy wielkie produkcje, dobiega końca.

Diablo II: Pan Zniszczenia

Dodatki do gier Blizza mają to do siebie, że po jakimś czasie, bez nich nie ma właściwie czego szukać na Battle.net. I nie chodzi tu o specjalne blokowanie gry w ten sposób, by rozgrywka bez dodatku była niemożliwa czy bezsensowna. Dodatki te faktycznie zdecydowanie ulepszają gameplay, dają multum nowych możliwości i w wymierny sposób zwiększają grywalność. A ludzie chcą je kupić gdyż są dobre, a nie dlatego, że „nie będą na bieżąco”. Dodanie zaledwie jednego aktu oraz dwóch postaci nie wydaje się niczym szczególnym, lecz to dopiero początek. Przede wszystkim nowy akt, dziejący się na Wyżynie Barbarzyńców jest świetny. Mroźny klimat stanowi doskonałe tło do masakry, jaka ma tam miejsce. Nie wspominając o wielu nowych, ciekawych przeciwnikach i większej „interaktywności” map. Dwójka nowych bohaterów – Druid i Zabójczyni świetnie pasują do reszty ferajny, oferują ciekawe ścieżki rozwoju, zachęcają do zaczęcia od nowa. Dodano wiele mniejszych i większych ulepszeń, które z pozoru nie wydają się specjalnie potrzebne lub odkrywcze, lecz wystarczy uruchomić podstawkę bez „Pana Zniszczenia”, a nagle człowiek czuje się jak bez ręki. A to mniejsza skrzynia, a to brak przedmiotów z miejscem na ulepszenia, a to brak tych dostępnych dla konkretnej klasy, a przede wszystkim – ile razy można chodzić na Diablo? Nie ma to jak „Baalruny Pro Ele Druidem”. ;)

King’s Bounty: Wojownicza księżniczka

Zadziwiające, ale z pozoru monotonny charakter rozgrywki King’s Bounty: Legenda wciągnął mnie na wiele, wiele godzin. Wynikało to ze specyficznego, staro szkolnego klimatu jaki oferowała gra. Do tego należy dołożyć śliczną, po prostu śliczną grafikę i muzykę, dołożyć kupę dobrego humoru – od gry nie można było się oderwać. Wiec na samodzielny dodatek czekałem z ogromną niecierpliwością. I się doczekałem. Twórcy skromnie nazywają „Wojowniczą księżniczkę” rozszerzeniem, ale tak naprawdę dostajemy zupełnie nową produkcję, której ukończenie zajmuje powyżej 40 godzin! Wprowadzono to, czego fani oczekują od dodatków – wiele przedmiotów, przeciwników, całkiem nową rasę, podwyższono maksymalny poziom, dostajemy smo(czk)a na nasze usługi, no i pegaza, który pozwala szybciej przemierzać świat gry, co z pewnością przyśpiesza żmudne niekiedy zwiedzania kolejnych krain. Wielkich zmian w rozgrywce nie można się doszukać, ale w końcu nikt takowych nie obiecywał. Więcej tego samego, ale jeśli komuś podstawka przypadła do gustu – będzie zachwycony.

Warcraft III: The Frozen Throne

Na wstępie się przyznam – nigdy nie byłem za dobry, jeśli chodzi o granie w strategie przez internet. Normalnie w świecie dostawałem lanie, brak mi było zaparcia, by nauczyć się przetrwać dłużej, niż kilka minut, zanim peony gracza po drugiej stronie kabla niszczyły moją bazę. Mimo tego, Warcrafta zwyczajnie lubię. Przede wszystkim za ciekawą historię, świat i udane połączenie RTSa z RPG. The Frozen Throne opowiada nam dalsze losy Arthasa oraz Illidana. Kampania jest świetna, do tego wymagająca. Poznawanie historii, jak i sama rozgrywka daje ogromną frajdę. Każda rasa otrzymała nowe jednostki oraz bohatera,  pojawiły się budynki i bohaterowie neutralni, co wprowadza do gameplay’u sporo miłego zamieszania. Poprawiono statystyki postaci, wyważono umiejętności, zarzucono należytą ilością świeżych map, usprawniono edytor, dodając m.in zupełnie nowe schematy krajobrazu, z którymi zapoznamy się też przechodząc „singla”. Pojawiła się nawet eksperymentalna kampania orków, przypominająca jeszcze bardziej klasyczne gry cRPG. Czego chcieć więcej?

Sid Meier’s Civilization IV: Beyond the Sword

Czwarta część tej zacnej serii sprzedała się w ponad 3 milionach egzemplarzy(dane sprzed 4 lat), nie dziwota więc, że całkiem szybko doczekaliśmy się dodatków. O ile pierwszy był nijaki, nie wprowadzał nic znacznego do rozgrywki, o tyle drugi… Taki ze mnie zboczeniec, że lubię w grach pokojowe rozwiązania. W Cywilizacji często miałem z tym problem. Ot – spokojnie się rozwijam, poszerzam swoje terytorium, zwiększam kulturę, staram się utrzymać dobre kontakty z sąsiadami, a tu nagle w ciągu jednej tury 3/4 najpotężniejszych oponentów wypowiada mi wojnę. Pozamiatane. Dlatego bardzo cenię sobie „Beyond the Sword”, jak sam tytuł wskazuje, skupia się na nowych sposobach konfrontacji z wrogiem, niekoniecznie przy użyciu miecza. Oprócz wielu nowych nacji, budynków, jednostek i wydarzeń losowych zwiększono znaczenie dyplomacji – pojawia się możliwość pokojowej dominacji i wygranej. Nie zabrakło szpiegów, którzy pomagają zorientować się w sytuacji u naszych sąsiadów, mogą wykradać technologię i sabotować działania przeciwnika. Zwykłe wprowadzenie „większej ilości tego samego” nie zawsze wystarcza, by chciało się powrócić do gry z nowym rozszerzeniem. W tym wypadku ilość nowych, dostępnych rozwiązań powinna zadowolić każdego domorosłego stratega.

SpellForce 2: Władca Smoków

Serię SpellForce uważam za jedną z najbardziej niedocenionych w historii. Nie czas i miejsce rozpisywać się tu na jej temat, ale te unikalne połączenie RTSa i cRPG, idzie o wiele dalej niż wspomniany wcześniej Warcraft. Gdyby ktoś spytał mnie się o znaczenie słowa „synergia”, pokazałbym mu SpellForce’a. Po ukończeniu świetnej drugiej części czułem się spełniony, lecz gdy na horyzoncie pojawił się Władca Smoków, od razu zapragnąłem powrócić do świata Eo. Mamy tu dalszy ciąg historii, pojawiło się nowe zagrożenie. Przejmujemy kontrolę nad rasą Shaikan, w których żyłach płynie smocza krew. Scenariusz nigdy nie był specjalnym atutem cyklu, aczkolwiek w pewnym momencie robi się pod tym względem naprawdę ciekawie. Kampania obejmuje około dwudziestu godzin rozgrywki, zadania są ciekawsze, tak samo jak towarzyszące nam postacie, pojawiają się też zagadki. Stworzono specjalne drzewko umiejętności dla Shaikan, teraz możemy craftować przedmioty i zbierać sety, że nie wspomnę o ciekawostkach jak własny smok i latające miasto. Rozszerzenie idzie bardziej w stronę gry fabularnej, co dla mnie jest jak najbardziej zmianą na plus.

Heroes of Might & Magic V: Dzikie Hordy

Piąta część legendarnej serii spotkała się z mieszanym odbiorem. Ja należę do obozu, który uważa, że Heroes V zasługuje na swoją nazwę. Nival stworzył produkcję nawiązującą klimatem do trzeciej części, a zarazem będącą „na czasie”, jeśli chodzi o rozwiązania technologiczne. Była całkiem przyjemna, dobra, jednakże nie miała „tego czegoś”, co zachęcałoby do zarywania kolejnych nocy. Pierwszy dodatek, Kuźnia Przeznaczenia z pozoru wprowadził sporo ulepszeń, ale co z tego, skoro zabrakło magii? Nie byłem w stanie ukończyć oferowanych przez tenże addon scenariuszy, nudziły mnie. Bez większych nadziei więc czekałem na premierę kolejnego dodatku. Lecz gdy w końcu go odpaliłem – nie mogłem się oderwać. Nareszcie scenariusz stał się ciekawy, konstrukcja map była odpowiednia. Grywalność była na tyle wysoka, że siedzenie po nocach zaczęło nabierać sensu. Przejmujemy kontrolę nad nową rasą – orkami. Każda jednostka, każdej nacji otrzymała alternatywną drogę rozwoju, co mocno zwiększyło możliwości taktyczne. Zwyczajowo, pojawiły się nowe budynki, jednostki, czary oraz artefakty. Jeśli „piątką” nie przypadła ci do gustu, daj szansę Dzikim Hordom, bo te są zdecydowanie bliższe grywalnością do najpopularniejszej części. W razie czego – rozszerzenie jest samodzielne, nie wymaga podstawki do działania.

Neverwinter Nights 2: Maska Zdrajcy

Gdy ktoś mówi, że jego produkcja ma być następcą tak legendarnej gry jaką jest Planescape: Torment, sprawa jest poważna. Takie właśnie obietnice składał Obsidian przed premierą „Maski”. Najbardziej zaskakujący jest fakt, że… trudno zarzucić twórcom kłamstwo. Torment opowiada historię jedyną w swoim rodzaju i niemożliwe jest jej podrobienie, ale jeśli jakakolwiek gra kiedykolwiek chociaż zbliżyła się do niego poziomem i klimatem, to właśnie pierwszy dodatek do Neverwinter Nights 2. Poznajemy dalsze losy naszego bohatera, jednak historia zmienia tor i skupia się na nowym wątku. Jest bardziej osobista. Zajmujemy się problemem naszego avatara, który został przeklęty, odczuwa przeszywający, trudny do stłumienia głód. Klimat podstawki był raczej kameralny, przynoszący na myśl typowe, heroiczne opowiastki z Zapomnianych Krain. Tu jest zdecydowanie mroczniej, a scenariusz oferuje historię poważną i przygnębiającą. Dialogi oraz opisy świetnie budują atmosferę. Nie zabrakło nowych klas, ras i przedmiotów, uproszczono system tworzenia przedmiotów… Lecz nie ma to właściwie znaczenia, bo opowieść gra tu pierwsze skrzypce. Czy rzeczywiście można o tym dodatku powiedzieć, że jest następcą Tormenta? Najlepiej sprawdzić to samemu.

To by było na tyle. Oczywiście to nie wszystkie godne polecenia dodatki, ale tak właśnie wygląda moja lista.  Co byście do niej dorzucili?

Apokalipsa zombie inaczej, czyli rzecz o „The Walking Dead”

Zombie tu, zombie tam. Można je spotkać wszędzie, nawet na ulicy(Zombie walk).  Te przesłodkie i niezrozumiałe(przecież chcą się tylko przytulić!) istoty zaskarbiły sobie moją bezgraniczną sympatię. Począwszy od książek(Zombie Survival, Wojna Zombie, Komórka) poprzez gry komputerowe(Dead Island, Left 4 Dead), na rzeczach z dużego ekranu skończywszy(George A. Romero). Zawsze jednak brakowało mi produkcji, która do tego z pozoru „niepoważnego tematu” podeszłaby poważnie. Zwykle skupiano się na nieudolnym udawaniu horroru. Niestety wyskakujące zewsząd nieumarlaki wywołują co najwyżej mój uśmiech, a nie strach, dlatego wciąż czekałem na coś, co apokalipsę zombie użyje tylko jako ciekawego punktu wyjścia do ludzkich tragedii i problemów. I tak sobie siedziałem, szykowałem zapasy na ewentualną apokalipsę, gdy nagle wyskoczyła informacja o ekranizacji komiksu The Walking Dead. Jako że moja znajomość komiksów kończy się na Kaczorze Donaldzie oraz Tytusie, Romku i A’Tomku bardzo czekałem na efekt końcowy, bo tu i ówdzie chodziły głosy, iż komiks owy do zdechlaków podchodzi w sposób oryginalny i nieszablonowy. Dodatkowo gdy usłyszałem, że twórcą serialu jest niejaki Frank Darabont, twórca takich filmów jak Skazani na Shawshank i Zielona mila, mój apetyt(na flaczki, w końcu zombie) wzrósł niesamowicie.

No i się doczekałem. Pierwszy odcinek mnie zmiażdżył. Kupili mnie. Zadziwiające efekty specjalne, klimat, zawiązanie historii. Po prostu wszystko zagrało. Ale jak wiadomo, świetne rozpoczęcie to dopiero początek. Każdy z sześciu epizodów pierwszego sezonu trzyma w napięciu, nieustannie coś się dzieje, a zaskakujące wydarzenia hurtowo wylewają się z ekranu. Fabuła nie poraża oryginalnością, lecz skupia się na relacjach międzyludzkich, co zdecydowanie jest świeże i przyjemne w odbiorze. Mamy tu niby typową historię o garstce ocalałych, próbujących przeżyć w post apokaliptycznym świecie, jednak moc tej opowieści nie tkwi w ogólnym zarysie fabularnym, ale w szczegółach wspomnianych relacjach.

Po bardzo dobry sezonie pierwszym, moje oczekiwania względem kontynuacji były bardzo wysokie. I niestety, względem kolejnych trzynastu odcinków mam pewne obiekcje. Przede wszystkim rozciągniętą treść na ponad dwa razy więcej odcinków, niż w pierwszej serii. Ma to kolosalny wpływ na przyjemność z oglądania. Bo normalnie w świecie trochę to wszystko przynudza. Nie chcę spoilerować, ale momentami czułem się, jakby sami twórcy nie mieli pojęcia czym zapełnić taką ilość odcinków. Ale nie ma strachu, wielkiej tragedii nie ma. Mamy tu bardziej rozciągnięte wątki, kilka zupełnie niepotrzebnych moim zdaniem, całość przypomina wręcz typowy serial obyczajowy(tym serial po części miał być, ale bez przesady – coś musi się dziać)… jednak dla niektórych scen, czy momentów zapadających w pamięć – warto oglądać. Większość trzyma całkiem porządny poziom, nawet z kilkoma przebłyskami geniuszu – mimo to widzimy tu bardzo duży kontrast między lepszymi, a słabszymi odcinkami. Czasem miałem wręcz ochotę olać cały epizod, a zobaczyć tylko jego zakończenie. Jak często się okazywało – nic wielkiego bym nie przegapił, bo niekiedy nie dzieje się absolutnie nic ciekawego.

Muszę pogratulować twórcom stworzenia najbardziej antypatycznej, irytującej, a wręcz budzącej chęć mordu postaci w historii, tylko nie wiem czy dziękować za to autorowi komiksu, serialu, czy też samej aktorce grającej jej rolę – Sarah Wayne Callies. Jeśli ktoś oglądał serial, zapewne wie już kogo mam na myśli… Tak, chodzi o Lori. O ile na początku nic nie zapowiada, że będzie aż tak wkurzająca, to z każdym odcinkiem systematycznie zaczyna działać na nerwy coraz bardziej. Apogeum następuje w finale drugiego sezonu. Nie mam pojęcia, czy to zamierzony efekt, ale Lori reprezentuje sobą najbardziej negatywny stereotyp kobiety – zmieniającej zdanie co chwilę, mówiącej(dużo i bez sensu) jedno, a robiącej drugie, normalnie w świecie „powalonej”. Mam totalnie ambiwalentne co do niej odczucia. Z jednej strony podziwiam, jak wielkie(negatywne) emocje potrafi we mnie wywołać nieistniejąca przecież w rzeczywistości osoba. Z drugiej strony – za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie, mam ochotę strzelić sobie w łeb. Najgorsze, że synalek Lori zdecydowanie wdał się w matkę. Niespecjalnie mnie ruszy, jeśli w końcu jakiś zombiak zlituje się nad widzami i zrobi sobie z nich obiad.

Reszta bohaterów nie jest na szczęście tak irytująca, bo długo bym seansu nie wytrzymał, ale znajdzie się sporo  właściwie niepotrzebnych. To znaczy takich, których wątek praktycznie nie istnieje. Przoduje tu T-Dog, wrzucono go chyba tylko po to, by jakiś murzyn się od czasu do czasu przewinął przed kamerą. Mam nadzieję, że zostanie to naprawione w następnym sezonie. Mimo wszystko, w ogólnym rozrachunku zdecydowanie podobają mi się bohaterowie oraz ich wątki. Widać jak zmieniają się na przestrzeni odcinków, widać, jak wpływa na nich koszmarna sytuacja, w jakiej się znaleźli. Szczególnie łatwo zauważyć to po Ricku, którego można nazwać centralną postacią dramatu. Jak wspominałem na początku, w przypadku typowego „dzieła” opartego na pandemii zombie mamy do czynienia ze slasherami, czy też pseudo-horrorami. Tutaj skupiono się na czym innym. Szybko okazuje się, że największym zagrożeniem nie są umarlaki, a inni ocaleni z zagłady. To naprawdę coś w stylu serialu obyczajowego. Strzelaniny albo chociażby rozczłonkowywanie i inne przyjemne, acz krwawe zabawy występują  stosunkowo rzadko jak na tematykę(ale jak już się zdarzą, są bardzo, bardzo soczyste), jest sporo odcinków, gdzie tego praktycznie nie ma. I to jest fajnie, nawet mimo tego, że czasem z tą „obyczajowością” przesadzono, co prowadzi do nudy, poczucia dłużyzny… Ale nawet te spore niedogodności nie mogą mnie zniechęcić do The Walking Dead. Godny polecenia serial każdemu, kto chce zobaczyć realistycznie przedstawione relacje międzyludzkie po apokalipsie. Czegoś takiego, na taką skalę w serialach za dużo nie było(na myśl przychodzi mi tylko Jericho). Powiem nawet więcej, oglądanie da sporo radochy osobom interesującym się socjologią. Ekstremalna sytuacja tworzy multum ciekawych, niespotykanych nigdzie indziej problemów. Bo jak się ostatecznie okazuje – człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie.

Recenzja serialu “Doctor Who” – Sezon I

 Doktor Jaki?

Doktor. Pojawia się w historii jak legenda, na chwile przed tragedią. Zwiastują burzę. On i jego towarzyszka.

Doktor Who to cieszący się dużą popularnością serial science fiction produkcji brytyjskiej. Co ciekawe, pierwsze odcinki zaczęto nadawać już w 1963 roku. Jest to najdłuższy serial z tego gatunku na świecie. Jakim cudem wcześniej o nim nigdy nie słyszałem?

Nie mam pojęcia. Tu i tam zdarzało mi się usłyszeć, że ktoś ogląda serial o „jakimś doktorze”. Znowu ten House pewnie. Jakiś czas temu naszła mnie ochota na obejrzenie „czegoś z sf”. Po wielu przeczytanych opiniach wybrałem właśnie Doktora. Jak się później okazało – podjąłem słuszną decyzję.

Na początku zaznaczam, że tekst nawiązuje do pierwszego sezonu nowej serii Doktora, tej rozpoczętej w 2005 roku. Przyznam szczerze – ilość odcinków oryginalnej wersji mnie trochę przestraszyła, nie tylko ona zresztą. Mając w pamięci starsze filmy z gatunku, gwałcące wzrok gumowymi kostiumami, a słuch piszczącymi odgłosami „psiu psiu” z blastera, postanowiłem sobie starsze epizody darować.

Rose Tyler(Billie Piper ), młoda dziewczyna pracująca w londyńskim domu towarowym prowadzi zwykłe, monotonne życie. Pewnego dnia wszystko się zmienia(Łolaboga, cóż za zaskoczenie… nie spodziewaliście się tego, co?). Sklepowe manekiny ożywają i wykazują zdecydowaną chęć pozbawienia młodej pannicy życia. Na szczęście z odsieczą przybywa dziwny mężczyzna(Christopher Eccleston) – przedstawia się jako „Doktor”. Jak szybko się okazuje – jest kosmitą, prawdopodobnie ostatnim „Panem Czasu”. Podróżuje przez czas i przestrzeń za pomocą swojego niepozornego statku – Tardisa. Jak można się domyślić, Rose wskakuje na pokład Tardisa i zaczyna swoją największą w życiu przygodę. Ufff.

Podczas podróży para ta zwiedza przeróżne miejsca, w przeróżnym czasie. Muszę jednak nieco ponarzekać na „miejscówki” – chyba wszystkie odcinki są w ten czy inny sposób związano z Ziemią. Co nie jest jakimś dużym problemem, ale biorąc pod uwagę, że bohaterowie dysponują maszyną pozwalającą zwiedzać całą znaną i nieznaną przestrzeń – trochę dziwi. Osobiście od razu wskoczyłbym w środek czarnej dziury, albo poleciał na kraniec Wszechświata. Tak czy inaczej, scenografia jest przyjemna, buduje specyficzny klimat. Koniecznie trzeba napisać, że nie mamy tu do czynienia z typowym przedstawicielem fantastyki naukowej. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie – fani pompatycznego i poważnego sf w stylu „Star Treka” mogą czuć się nieswojo. Duża część miejsc odwiedzanych przez bohaterów, a także postaci jakie spotykają na swojej drodze, przywodzą na myśl tandetny, kiczowaty wygląd starszych filmów i seriali. Jednak tutaj zupełnie to nie przeszkadza. Efekt jest zamierzony, gdyż całość nie ma zbyt poważnego charakteru, wystarczy obejrzeć czołówkę – old school pełną gębą. Kolejne sceny są przesiąknięte brytyjskim stylem. I humorem, którego najważniejszym źródłem jest tytułowy bohater. Trudno jednoznacznie stwierdzić „czym jest ten serial”. Kolejne przygody Doktora nie są pretekstem do skeczy, ale zazwyczaj zawierają w sobie dużo lekkiego, przyjemnego humoru. Aczkolwiek nie zabrakło również poważniejszych momentów – kilka wypowiedzi można by oprawić w cudzysłowie i podpisać jako przemyślenia samego Paulo Colletto. Trudno to opisać słowami, trzeba „poczuć”. Większość odcinków oglądałem z ogromną przyjemnością, zdarzyły się może dwa gorsze epizody, które odbiegały od reszty.

Słabe aktorstwo bywa sporym problemem w przypadku seriali, co nie dziwi, w końcu skala projektów jest zupełnie inna, niż filmów. Tym razem jednak obędzie się bez „wieszania psów”. Większość ważniejszych postaci gra na tyle dobrze, by mniejsze potknięcia im wybaczyć. Billie Piper wcielająca się w Rose wywołuje sympatyczne odczucia. Aktorka bardzo dobrze odgrywa rolę młodej, pakującej się ciągle w kłopoty dziewczyny. Mimo wszystko na pierwszy plan wysuwa się oczywiście Doktor, postać ową perfekcyjnie powołał do życia Christopher Eccleston. Jego mimika, zachowanie, ruchy, sposób mówienia, wygląd czy nawet uśmiech rozbrajają. Dawno nie widziałem tak dobrze zagranej postaci. Wielka szkoda, że w kolejnych sezonach w Doktora wciela się już ktoś inny… Oprócz tego od czasu do czasu gościnnie występują znane twarze, lecz nie zdradzę jakie – napiszę tylko, że byłem miło zaskoczony.

Nie mam zastrzeżeń do efektów specjalnych i charakteryzacji. Miało być oldskulowo i jest. Co nie znaczy, że wygląda „jakoś tak nieporadnie”. Postarano się, by wszystko do siebie pasowało. Efekty i animacje komputerowe (w przeciwieństwie do wielu amerykańskich produkcji) nie są treścią samą w sobie, niczemu konkretnemu nie służącą – tu jest odwrotnie. A i tak wygląda to wszystko nieźle.

Pierwszy sezon „Doktora Who” świetnie wpasował się w mój gust. Nie będę oszukiwał – nie mówimy tutaj o wielce ambitnym dziele, którego obejrzenie zmieni wasze postrzeganie rzeczywistości(choć jak pisałem, parę poważniejszych i głębszych fragmentów jest). To zwyczajnie przyjemna rzecz. Podczas oglądania nie ma potrzeby wytężania mózgu. Chodzi o samą frajdę z seansu. Specyficzny klimat przygód Doktora oddziałuje na oglądającego w bardzo pozytywny sposób – skutkuje natychmiastową poprawą humoru. Wszystko jest kwestią podejścia. Trzeba się odpowiednio przestawić, bo to coś zupełnie innego, niż szalenie popularne produkcja made in USA. Przed rozpoczęciem oglądania nie wiedziałem czego oczekiwać, jednak już po drugim odcinku wsiąkłem w szczególną atmosferę, która powoduje, że po prostu chce się oglądać. I nie mogę się doczekać momentu, gdy wezmę się za oglądanie kolejnych sezonów.

„Ostatni normalny rocznik” – czyli świat się kończy.

Do napisania tego tekstu zainspirowało mnie przeglądanie facebookowego profilu pewnej młodej damy, na którym znalazłem taką właśnie informację „Rocznik 1996 – ostatnie normalne pokolenie”. Reakcja organizmu niby poprawna – parsknąłem śmiechem, ale po chwili przyszły pewne dziwne myśli… Coś tu było nie tak… Ano, poczułem się głupio, bo identyczne przemyślenia miałem z rówieśnikami, tylko oczywiście zamiast Anno Domini 1996, wstawiliśmy nasz rok urodzenia. Dokładnie to samo o swoich rocznikach sądzą ludzie w innym wieku – począwszy na niewiele starszych ode mnie osobach, na emerytach skończywszy. O czym to świadczy, który rocznik ma faktycznie rację? Każdy. Swoją.

Stawiam garść miedziaków, że gdyby opowiedzieć średniowiecznemu chłopu o tym, iż kilkaset lat później będzie istnieć coś takiego jak „czas wolny” – złapałby się za głowę, nie dowierzając, że zwykły człowiek może sobie pozwolić na takie trwonienie czasu. Wszystko się zmienia, kultura i moralność ludzi również, szczególnie w okresie, w jakim przyszło nam żyć.  Spójrzmy chociaż na wspomnianego na początku facebooka – prawie wszyscy ciągle pamiętamy czasy „przed”, gdy chwalenie się swoim prywatnym życiem na stronie www wydawało się głupotą. Teraz większość nastolatków  ma profil w tym serwisie, nie dla przyjemności, ale dlatego, że inaczej zostaliby w ten czy inny sposób wyobcowani. Szczególnie dotyczy to najmłodszych, dla których świat bez komórek i internetu jest abstrakcją. Ale najlepszym przykładem na to jest bardzo szybkie skracanie się średniego wieku inicjacji seksualnej. Żeby była jasność – rozumiem doskonale jak się zmienia świat, ale postawmy sprawę jasno – dzieci nie dojrzewają emocjonalnie na tyle szybko, by podejmować taką decyzję świadomie. Podobnie sprawa ma się z szeroko pojętą tolerancją. Równouprawnienie kobiet, związki homoseksualne, tępienie wszelkich oznak rasizmu… stop. Tolerancja to z pozoru wspaniały wynalazek, który chciałoby się popierać z całego serca, ale niektórzy chyba za bardzo się rozpędzają. Poprawności politycznej za to się brzydzę, przynajmniej w takiej chorej formie, w jakiej bywa serwowana, bo niszczy coś, co kiedyś nazywano „wolnością słowa”. Właśnie w imię walki o równość zdarzają się takie sytuacje – muzułmanki z Somalii napadły Angielkę, wrzeszcząc „Zabić białą szmatę!”, oczywiście uniknęły więzienia, bo rasizm i parszywość to domena białych, najlepiej heteroseksualnych ludzi. Inny przykład z Anglii – siedmioletni chłopczyk dostał wpis na całe życie o „incydencie rasowym” gdyż zapytał się swojego czarnego kolegi „Jesteś czarny, pochodzisz z Afryki?”. A zdajecie sobie sprawę, że w niektórych krajach powstają grupy popierające, a nawet partie pedofilów? Dlaczego właściwie o tym piszę? Bo kolejne pokolenia przyjmują nowe wzorce zachowań, to co dla starszej osoby jest szokujące, dla młodej nie jest już niczym specjalnym.

Teraz popatrzcie na swoich rodziców i dziadków – często nie potrafią się przekonać do korzystania z komputera, nie widzą potrzeby używania internetu. Nas to dziwi, lecz wyobraźcie sobie przyszłość. Tak jak starsze pokolenie ma opory przed korzystaniem z nowinek technologicznych, tak my możemy kiedyś, mimo śmiechu młodego pokolenia – mieć wątpliwości co do wszczepienia sobie chipa do mózgu, pozwalającego na ciągłe połączenie z siecią, czy zamontowanie ulepszeń biomechanicznych. A kto wie jakie jeszcze cholerstwa przyniesie przyszłość?

Krążę wokół tematu, lecz o co mi naprawdę chodzi? Musimy zrozumieć, że świat się nieustannie zmienia. „Upadek obyczajów” trwa od początku cywilizacji. Nie można jednoznacznie stwierdzić o kolejnych rocznikach „ostatni normalny”, nie oceniajmy pochopnie. Wszyscy wychowywaliśmy się w trochę innych warunkach. Czy to wina jednostki, iż nacisk społeczeństwa kieruje się w taką, a nie inną stronę? Młoda osoba przyjmuje podchwycone u rówieśników zachowania, dzieje się to właściwie wbrew jej woli. Nam pozostaje starać się, by zmiany nie galopowały zbyt szybko, w złym kierunku, co nie jest łatwe – bo stwierdzenie, że coś jest złe – to rzecz czysto subiektywna.